Na czas jakiś zniknęłam z orbity Kuriera. I parafrazując Marsellusa Wallace’a z Pulp Fiction, kiedy mnie nie było, to mnie nie było
To był naprawdę wariacki czas i nie mogłam poświęcić ani chwili na cokolwiek prócz ciężkiej pracy, nad czym boleję, bo przedtem planowałam kilka przyjemnych muzycznych przeżyć na przełomie października i listopada, a w rezultacie w ciągu tego miesiąca przyjemnym i rozrywkowym przeżyciem okazywało się już zrobienie sobie herbaty
Teraz ten straszny czas – póki co – minął i oto jestem
Jednak nie wracam po tak długim czasie z pustymi rękami
I muszę też przyznać, że wydarzenie, które chcę zrelacjonować w pełni wynagrodziło mi długi okres abstynencji i ascezy. Bo było to przeżycie, jakie w życiu nieczęsto się zdarza (przynajmniej mnie
). Nie co dzień bowiem spotykamy się z legendą
A piętnastego listopada w poznańskiej Auli UAM czekała na nas Legenda
Dobrze znajoma i uwielbiana, a jednak odległa i nieosiągalna.
Legenda nazywała się Sir Neville Marriner
Wyjątkowość tego koncertu zaznaczała się od początku – od tajemniczego zniknięcia większości biletów już w momencie uruchomienia internetowej sprzedaży, po nerwową atmosferę przed samym już koncertem
Na dobre kilka minut przed czasem bezceremonialnie zaganiano widzów do Sali, każąc siadać wcześniej, żeby żadne niepożądane hałasy nie zakłóciły początku nagrywania. Nigdy też jeszcze nie słyszałam, aby zapowiadający tyle razy i tak nerwowo błagał publiczność o wyłączenie komórek (może jeszcze ktoś nie sprawdził, a jeśli sprawdził, to niech sprawdzi jeszcze raz
), co mnie osobiście zafiksowało nerwowo tak, że nawet wyciszony telefon w przerwie wyniosłam do szatni, żeby już nie wydał z siebie nawet wibracji
Po czym zapowiadająca pani stwierdziła, że byłoby nietaktem przedstawiać naszego gościa, i w takiej atmosferze zastygliśmy w oczekiwaniu, aż pojawiła się nasza żywa legenda i oto po raz pierwszy w życiu miałam przed sobą żywego twórcę oscarowej muzyki do Amadeusza!!
I oto nadeszła historyczna chwila, kiedy nie z płyty, ale z instrumentów na sali rozległy się pierwsze dźwięki Jowiszowej pod batutą Mistrza... Cóż można powiedzieć? O samej symfonii wiele żeśmy już tutaj mówili, i sama miałam zaszczyt ją opisywać. Wszystko wiadomo - geniusz, potęga, piękno, niezliczone analizy, interpretacje. Wszystko dobrze znajome. I za każdym razem – od nowa przeżywany zachwyt. Ale tym razem – emocje sięgają szczytu. Bo przecież to nie wrzucona do odtwarzacza płyta z Amadeuszem. To się dzieje tutaj, w tej chwili, naprawdę
Miejsca (cudem zdobyte) mieliśmy na balkonie – nad samą orkiestrą. Martwiłam się trochę o jakość dźwięku – niepotrzebnie, bo słychać było i świetnie, i wcale nie zbyt donośnie, a poza tym miejsca okazały się znakomite do celów obserwacyjnych w tym właśnie przypadku – dawały okazję śledzenia z całkiem bliska pracy dyrygenta, jego twarzy, gestów, kontaktu z orkiestrą. A chciało się przecież właśnie śledzić każdy jego ruch, przeżyć w pełni to wydarzenie. To było fascynujące i tym bardziej czarowało.
Orkiestra sprawiała wrażenie, że udzieliła jej się ogólna atmosfera – wyczuwało się bijącą od nich determinację, żeby dać z siebie wszystko, co potrafią
Jaki był efekt?
Powiem tyle, że właściwie niewiele zdołaliśmy z siebie wydobyć po zakończeniu tego utworu. A przecież na ogół jesteśmy dość wymowni w opisie muzyki i naszych względem niej emocji
Właściwie na gorąco, w podsumowaniu padły tylko dwa słowa – w których zawierała się chyba kwintesencja tego wykonania i naszych odczuć i emocji, skondensowana w najkrótszym możliwym muzycznym dialogu:
- Mozart....
- Mozart...!
No tak, podobno idealne wykonanie to takie, po którym nie pozostaje zbyt wiele, co można by powiedzieć, bo pozostawia poczucie domknięcia, pełni, w której słowa już się właściwie nie mieszczą...
Taka była według mnie ta symfonia – dokładnie taka, jaka powinna być. Domknięta. Klasyczna. Naturalna, jak oddech. Doskonała jak kryształ. Błyskotliwa jak diament. 90-letni Marriner jest w pełni sił twórczych i potrafił wydobyć z orkiestrowego instrumentu to, co zechciał. W moim odczuciu zespół dał z siebie wszystko i zagrał pięknie, lekko, klarownie i porywająco. Choć wprawne ucho znawcy wychwyciłoby jednak pewne niedociągnięcia ze strony waltornistów;) Jednak jak czytelnicy zapewne odgadną, nie było to moje ucho, które wraz z resztą organizmu pozostawało przez cały czas w stanie radośnie cielęcego upojenia
Kazano mi liczyć motywy w finale
Nie wiem, czy usłyszałam, że było ich pięć. Z pewnością jednak słyszałam i niemal czułam całą sobą, jak poszczególne strumienie melodii przewijają się, splatają i łączą ze sobą w finalną harmonię i apoteozę, w falę świetlistych dźwięków, która zalała serca słuchaczy i porwała ich z miejsc w wybuchu radosnej owacji.
W przerwie można było kupić program i ewentualnie płyty – jednak te z udziałem mistrza wyparowały błyskawicznie (nie pomyślano chyba wystarczająco o zaopatrzeniu i tłum słuchaczy na próżno szturmował stoisko, na którym królował już głównie Presley i orkiestra Glenna Millera
).
A po przerwie czekał nas z kolei Beethoven – druga symfonia, ukazująca łagodne przejście między szczytem twórczości Wolfganga, a kiełkującą indywidualnością Ludwiga, jeszcze wspinającego się na barki giganta
Pomimo oczywistego uwielbienia dla tych późniejszych, sławnych i potężnych dzieł, ja bardzo lubię i darzę wielkim sentymentem te pierwsze, z których właśnie spośród czysto Beethovenowskich brzmień tak często uśmiecha się do nas Mozart
Beethoven wyszedł mistrzowi równie pięknie – i był tak samo klarowny i dystyngowany – bo przecież był to właśnie jeszcze wczesny Beethoven, nie rzucający gromów, a bawiący się muzyką i odkrywający dopiero własną siłę. Beethoven mozartowski
Oczywiście znów były wielkie, entuzjastyczne owacje. Zatem przyszła pora na bis. I cóż mogło dopełnić doskonałości tego wieczoru? Co nadawało się na podsumowanie tego wspaniałego spotkania gwiazdy, grającej ogólnie doskonale właściwie wszystko, ale szczególnie przecież kochanej za Mozarta? Zatem zabrzmiał bis doskonały – w auli rozległy się dźwięki uwertury Wesela Figara!! Czas się cofnął, oto byliśmy w Pradze, wśród entuzjastycznej widowni, i wiwatowaliśmy na cześć nowej, wspaniałej opery.... Czego jeszcze mogliśmy pragnąć? (och, oczywiście tego, żeby to trwało...
)
... jednak nawet najpiękniejsze chwile mijają, bo są chwilami:) Jeszcze tylko dyrektor filharmonii uroczyście wręczył sir Nevillowi honorową złotą batutę.
A po wszystkim Maestro przystąpił do dodatkowej pracy, podpisując cierpliwie programy i płyty długiej kolejce wielbicieli ustawionych wzdłuż auli (niektórzy zapobiegliwie przynieśli ze sobą całe zestawy płytowe - może dla rodziny
). I przy okazji można było stwierdzić, że prócz tego, że jest Legendą, jest także ogromnie miłym, przyjaznym człowiekiem, i że promieniuje od niego życzliwość, charyzma i właśnie – szlachetność. To dobry pomysł, że szlachectwo nadaje się dziś za szczególne osiągnięcia. Wyższość przyznawana automatycznie z tytułu urodzenia się w konkretnej rodzinie jest nieuzasadniona biologicznie, buntował się przeciwko niej i Mozart i Beethoven – arystokraci ducha. Duch wieje gdzie chce – w osobie Marrinera zdecydowanie spotkaliśmy postać szlachetnego ducha, i wielkiej osobowości. Pozostały nam na pamiątkę autografy Maestra na pięknie wydanych programach, a w sercach piękne wspomnienie. Lord batuty:) Jego moc będzie z nami.
Zawsze.
http://kultura.poznan.pl/mim/kultura/news/rozmowy,c,7/lord-batuty,65506.htmlhttp://www.gloswielkopolski.pl/artykul/1043563,zlota-batuta-filharmonii-poznanskiej-dla-nevillea-marrinera,2,id,t,sg.html#galeria-materialNa zdjęciu nr 2 - jesteśmy tam trochę bardziej u góry i na prawo
Czytając na głos ten opis (relację z koncertu) wzruszam się, głos mi się łamie.